LUDZIE, KTÓRYCH WARTO POZNAĆ:
WYWIAD Z BERNARDEM SOŁTYSIKIEM
LO Siewierz: Jest Pan zdobywcą Srebrnego Pierścienia, Nagrody Dziennikarzy i Publiczności, wielokrotnym zwycięzcą radiowych i telewizyjnych plebiscytów piosenki z zespołami, które Pan prowadził – Pro Contra, Gayga, Jork, MC Diva. Zdobył Pan także wiele innych nagród. Czy z perspektywy czasu zmieniłby Pan coś w swojej karierze, w jakiś inny sposób nią pokierował?
Bernard Sołtysik: Byłbym jeszcze bardziej przebojowy, chociaż tego, zdaje się, mi nie brakowało.
Nie jest tak prosto zrobić karierę w krótkim czasie. Składa się na to wiele czynników, które w pewnym momencie muszą się skumulować. Jeśli tego nie ma, to nie ma kariery.
Nigdy nie ukrywałem, że pochodzę z małej miejscowości, z Siewierza. W Łodzi – bo tam mieszkałem przez około 40 lat – nazywano mnie „Książę na Siewierzu”. Przy okazji dowiedzieli się, że Siewierz to było księstwo niezależne od Korony. To mi nic nie ujmowało, a nawet dodawało w mojej towarzyskiej pozycji.
Wierzę w szczęście i patrząc z perspektywy czasu myślę, że kierowała mną intuicja i byłem w tym miejscu, w którym powinienem być. Ja tak definiuję to szczęście.
LO: Wierzy Pan w siłę wyższą, która kieruje naszym życiem?
B.S.: Tego nie wiem, ale wierzę, że człowiek ma lub nie ma szczęścia.
LO: Proszę dokończyć zdanie: Gdybym mógł, to chciałbym jeszcze raz…
B.S.: Gdybym mógł, to chciałbym jeszcze raz przeżyć życie tak, jak je przeżyłem, ponieważ uważam je za bardzo udane. Dla mnie – faceta, który urodził się w Siewierzu i jako 17-letni, kompletnie zagubiony, chłopak pojechał do Łodzi, żeby realizować swoje marzenia, jestem człowiekiem spełnionym, ale to nie znaczy, że już nic nie chcę zrobić. Kiedy spotykam kolegów z roku, to oni często zadają mi to pytanie: „ Jak ty to zrobiłeś?” Ale ja nie wiem, co odpowiedzieć, bo musiałbym odpowiedzieć tak zwyczajnie: pełnym zaangażowaniem i ciężką pracą. Lubiłem pracować i nie potrafiłem nic nie robić. Miałem i mam dużo energii, która pcha mnie do przodu. Praca sprawia mi przyjemność, bo kocham to co robię.
LO: Jak wiadomo jest Pan multiinstrumentalistą…
B.S: To za dużo powiedziane. Przede wszystkim jestem klawiszowcem, chociaż grywałem też na saksofonie i jako dziecko trochę uczyłem się na skrzypcach. Jednak tak się jakoś stało, że zostałem przy klawiszach. Natomiast multiinstrumentalistą był mój ojciec, który grał na wszystkim, co wziął do ręki.
LO: Można powiedzieć, że poszedł Pan w ślady ojca? Czy on zaszczepił w Panu miłość do muzyki?
B.S: No, na pewno, może nie są to tylko geny, ale pociąg do muzyki, który wyniosłem z domu. Mój ojciec również w wieku 17 lat opuścił dom by uczyć się w muzycznej szkole wojskowej w Częstochowie, która przyjmowała małoletnich chłopców. Wbrew woli rodziców zgodę podpisał, w imieniu dziadka, starszy brat ojca.
LO: A w jakim wieku zainteresował się Pan muzyką?
Kiedy byłem małym chłopcem. Ojciec zdecydował, że pora zacząć, ale prawdę mówiąc, trochę mnie zniechęcił i dlatego nie polecałbym, aby rodzice uczyli własne dzieci grać lub śpiewać. W pewnym momencie przerwałem, bo chciał za szybko wyegzekwować dobre rezultaty. Później obudziło się to we mnie samo.
Ważne jest, żeby w pewnym momencie człowiek sam zdał sobie sprawę z tego, co chce robić i co dla niego jest ważne. Jeśli ktoś komuś coś każe, to nigdy nic dobrego z takiego przymuszania nie wyjdzie. Wiem to sam po sobie.
LO: Czy nie uważa Pan, że jest tak, że jak komuś coś przychodzi łatwo, to nie dostrzega, że to właśnie jest talent? Ludzie często nie doceniają tego, co jest im dane za darmo.
B.S: Ja tego nie rozumiem. To dla mnie jest rzecz, nad którą bardzo często się zastanawiam. Co kieruje takimi ludźmi, że nie potrafią wykorzystać tego, co dostali za darmo? To powoduje, że troszeczkę się buntuję i jestem zły na taka osobę. Gdyby choć przez sekundę pomyślała, jak można później rewelacyjnie z takim talentem spędzić życie, to by się opamiętała, ale chyba brakuje jej wyobraźni.
Ale jest i druga strona medalu. Część osób, która ma zdolności, najzwyczajniej w to trochę wątpi i nie wierzy w siebie. W życiu należy być odważnym człowiekiem. Jeśli ktoś boi się wyjść na estradę, to niech sobie w ogóle nie zawraca głowy, żeby być artystą. Jeśli ktoś w siebie nie wierzy i jest zbyt samokrytyczny, to jest to olbrzymia tragedia. W swoim życiu spotkałem wiele wybitnie utalentowanych osób, które myślały, że nie są wystarczająco dobre, że czegoś im brakuje i tylko narzekali, zamiast pracować. Takim osobom radzę, by pojechały do Ameryki na jakiś czas. To kraj, w którym nabiera się luzu i dystansu do samego siebie, ludzie pracują tam od 8 do 18, mają przerwę tylko na lunch, a na wszystko mają czas. Biegają, chodzą do kina, teatru, na koncerty. U nas nikt nie ma na nic czasu. Po każdym pobycie w Stanach wystarczało mi luzu jeszcze na miesiąc, a potem w naszej rzeczywistości powracał stres.
LO: Ukończył Pan nasze liceum. Jakie ma Pan wspomnienia z tamtego okresu, czy może pamięta Pan jakieś ciekawe zdarzenia?
B.S.: Pamiętam wiele ciekawych rzeczy z tego liceum. Uczył tutaj pan profesor Ostrowlew od matematyki. Znakomity człowiek, zresztą w ogóle kadra była świetna, jeszcze przedwojenna, rewelacyjna. Profesor Ostrowlew był astronomem, miał ogromną lunetę, mieszkał wraz z córką w gmachu liceum na II piętrze od strony rzeki. Wówczas życie towarzyskie było tu, nad rzeką, przy zamku. Jedna z moich koleżanek umówiła się z facetem pod tzw. Piwońskim Lasem, a ponieważ ta luneta miała ogromny zasięg, to mimo sporej odległości profesor ich tam wyczaił i na drugi dzień koleżanka była wezwana do tablicy i oczywiście dostała dwóję. Wieść się rozeszła po całej szkole i od tego czasu wszyscy bali się umawiać w tamtych stronach. A to były najładniejsze okolice i musieliśmy uważać na otwarte okno u profesora, bo to był sygnał – pan Ostrowlew jest na posterunku.
LO: Wśród uczniów naszego Liceum jest wiele utalentowanych osób, czy ma Pan jakąś szczególną radę dla nich?
B.S.: Wszystko to, co powiedziałem, jest chyba radą dla nich. Jeżeli otrzymaliśmy jakiś talent i jest to np. talent artystyczny i wiemy, że dostaliśmy ten talent za darmo i nie chcemy z tego skorzystać, to wówczas nikt nas do tego nie przymusi. Ale jeśli będziemy wdzięczni Bogu za talent, będziemy chcieli go rozwinąć, to będziemy mieć wspaniałe życie. Sam talent to za mało, musimy go cenić i rozwijać poprzez ciężką pracę nad sobą.
Przy okazji naszej rozmowy chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Mianowicie nie rozumiem problemu wyboru liceum w naszej gminie. Słyszę, że młodzi ludzie wybierają szkoły w Myszkowie, Zawierciu, Będzinie, Sosnowcu, a nie chcą przyjść do Siewierza. Pierwsza rzecz, którą powinno się skalkulować to fakt, że traci się 2-3 godziny na dojazd, które można byłoby poświęcić na naukę, odpoczynek czy na naukę języka.
Nie rozumiem rodziców, którzy chcą mieć dziecko poza domem prawie cały dzień. Część młodzieży na pewno wykorzysta szansę, ale część słabszych zboczy z drogi, będąc poza kontrolą rodziców. Moim zdaniem, jeśli chcesz się nauczyć, to możesz nauczyć się wszędzie. Jeśli prześledzi się historię siewierskiego liceum to widać, ile znakomitych absolwentów je opuściło. Dzisiaj są wybitnymi profesorami, lekarzami, prawnikami, inżynierami, dziennikarzami i przedstawicielami wielu innych zawodów. Rozsławiają Siewierz, nie tylko po Polsce, ale i na całym świcie. Niech więc nikt nie mówi, że w tym liceum nie da się nic nauczyć.
LO: Jest pan osobą stawianą obecnie za wzór dla młodych kompozytorów. Czy Pan miał w swojej młodości mentorów, którzy inspirowali Pana do tworzenia muzyki?
B.S. Mało tego, że miałem, byli to ludzie, którzy bezinteresownie mi pomogli. I to też było moje szczęście. Przed założeniem mojego pierwszego zespołu wokalnego, który odniósł sukces ogólnopolski, byłem już w Łodzi znany, gdyż wcześniej miałem w Łodzi kapelę rockową, wówczas mówiło się big-bitową, która nazywała się „Cykady”.
Twórcą polskiego rocka był pan red. Franciszek Walicki nazywany „Ojcem polskiego Rocka”. Pan Walicki wyławiał młode talenty i zorganizował ogólnopolski festiwal, do którego po regionalnych eliminacjach kwalifikowało się do finału dziesięć zespołów. Nazywano to „Złotą Dziesiątką”. Pan Franciszek powołał do życia takie zespoły jak: Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni. Do III edycji festiwalu zakwalifikowałem się z moim zespołem Cykady, a wtedy w tej Dziesiątce między innymi były takie zespoły jak: Skaldowie, Breakout, Tadeusz Woźniak z Dzikusami (tak, ten, który śpiewał później „Zegarmistrz światła purpurowy”). Finał koncertu był w Sopocie. Pan Walicki napisał teraz książkę o polskim rocku i w wywiadzie w polskim radio powiedział tak: „Słuchajcie dzieci, jak jeszcze was nie było na świecie, to myśmy już rocka grali. I to nieźle”. Dlatego, to przesłanie miałbym do wszystkich młodych ludzi, bo młodym się zdaje, że odkrywają Amerykę, a mówiąc szczerze, was jeszcze nie było, a myśmy już nieźle grali, bo nasze kapele, mimo żelaznej kurtyny, grały na całym świecie. Proszę mi pokazać obecne gwiazdy polskiej estrady, które grają gdzieś i odnoszą sukcesy w Europie, czy na świecie. Trudno jest policzyć ich na palcach jednej ręki.
Moim pierwszym konsultantem w Cykadach był pan Andrzej Kurylewicz, wtedy już gwiazda polskiego jazzu. Jego żoną była Wanda Warska – ówczesna Pierwsza Dama polskiego jazzu. Pan Andrzej przyjeżdżał raz w tygodniu do Łodzi. Drugą osobą, której dużo zawdzięczam, był Mateusz Święcicki – twórca i organizator festiwalu w Opolu. On wymyślił radiową Trójkę i był jej redaktorem, później był prezesem Związku Polskich Autorów i Kompozytorów (ZAKR). Ś.p. Mateusz Święcicki był kompozytorem m.in. wielkiego hitu „Pod Papugami”, który śpiewał Cz. Niemen. To Mateusz „wyciągnął” mnie do Warszawy. Byli też inni, którzy dużo mi pomogli, np. Krzysztof Sadowski, wielki muzyk-jazzman. Tadeusz Preisner – jazzman, szef radiowego big-bandu. Miałem też szczęście współpracować z czołówką polskich animatorów estrady (menedżerów), takich jak np. dziennikarz Bolesław Krasucki, czy Ryszard Kozicz – bardzo znacząca osoba na polskim rynku estradowym. Należałoby wymienić jeszcze sporo osób, ale to zajęłoby trochę czasu. Ponieważ ci ludzie pomogli mi bezinteresownie, dlatego przyrzekłem sobie już wtedy, że jeżeli ja spotkam osoby młode i zdolne, to też im pomogę. I to właśnie robię obecnie.
LO: Z czym szczególnym kojarzy się Panu Łódź, w jakim stopniu to miasto miało wpływ na pana życie osobiste i karierę, w jaki sposób Pana wzbogaciło i jakie miejsca są dla Pana szczególnie ważne?
B. S.: Łódź za moich czasów to miasto zwane Holly-Łódź (4 wytwórnie filmowe). Było to miasto tętniące życiem kulturalnym, miasto, które dawało szanse rozwoju i należało tylko z tego umiejętnie skorzystać. Ja miałem to szczęście (znów mówię o szczęściu) nawiązać współpracę z prężnie i twórczo działającym Ośrodkiem Telewizji Polskiej i wspaniałą Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji pod dyrekcją Henryka Debicha. Cieszę się, że mój syn artysta w pokrewnej dziedzinie artystycznej też twórczo pracuje w tym mieście (ostatnio był kuratorem słynnego już w całej Polsce Festiwalu Światła ), bo to wiąże mnie z miastem, któremu tak dużo zawdzięczam i już tak chyba zostanie do końca.
LO: Która podróż zagraniczna utkwiła Panu w pamięci najbardziej?
B. S.: Wszystkie podróże wspominam ciepło i cieszy mnie, że przy okazji zwiedziłem trochę świata, ale wyróżniam mój udział i mojego zespołu Pro Contra w słynnym Koncercie na Rzecz „Solidarności” w Stanach Zjednoczonych w 1981 roku, który był transmitowany przez telewizję amerykańską na całe Stany. Miło też wspominam trasę koncertową z Gaygą w Wietnamie, dla nas Polaków i Europejczyków uważaną może za egzotyczną, a tak nie jest bo dla nich to Europa jest egzotyczna. Przez dwa tygodnie w Sajgonie mieliśmy codziennie po 20 tysięcy ludzi na koncercie. W Hanoi i innych miastach również byliśmy świetnie przyjmowani.
LO: Czy współcześnie wg Pana definicja sukcesu zmieniła się?
B.S.: Generalnie nie, bo i wtedy, i dzisiaj jest dosyć trudno. Ale wszystko bardziej się obecnie skomercjalizowało. Uważam, że wszystkie „spędy” telewizyjne, które są na antenie różnych stacji telewizyjnych z jednej strony dają wielką szansę, ale z drugiej strony, następuje dewaluacja pojęcia słowa „gwiazda estradowa”, czy „gwiazda telewizyjna”.
Często młodym ludziom, którzy zaistnieli w tych programach telewizyjnych, woda sodowa uderza do głowy i dana osoba nie rozwija swego talentu. Nie kształci się i nie robi wszystkiego, aby być perfekcyjnie przygotowanym do tego, wbrew pozorom, ciężkiego zawodu. Tu trzeba mieć twardą skórę, być odpornym psychicznie i robić swoje. Inaczej nie ma szansy na zaistnienie w branży na dłuższą metę.
Osobami, które zaistniały w programie na chwilę, nikt się później nie interesuje, bo to jest po prostu produkcja telewizyjna, po której następuje kolejna produkcja. Natomiast w tych czasach, o których ja mówię, takich możliwości szybkiego zaistnienia było mniej, ale za to jeśli ktoś już wychodził na arenę ogólnopolską, to był już naprawdę dobrze przygotowany. I to jest zasadnicza różnica między tym co było, a tym, co jest obecnie. Nad tym trochę ubolewam. Proszę zwrócić uwagę, jak mało zespołów, szczególnie wokalnych, zgłasza się do tych programów. A powód jest taki, że aby opracować choć jeden utwór w wielogłosie, to wymaga to już odpowiedniego przygotowania wokalnego, wysiłku ze strony wokalistów i dyscypliny artystycznej. Dużo łatwiej jest zrobić cover solistycznie.
LO: Co sądzi Pan o sprzedawaniu swojej prywatności przez wielu artystów, byciu tzw. celebrytą w celu zwiększeniu sprzedaży swoich albumów?
B.S: Każdy człowiek powinien zachowywać swoją prywatność, a pewnych granic nie wolno przekroczyć. Jak wiemy, bardzo często są one naruszane, właśnie po to, by zwiększyć nakłady czasopism, oglądalności. Ale jest też i druga strona medalu. Człowiek, który jest artystą musi zdać sobie sprawę, że staje się osobą publiczną i aby być znanym, musi być reklamowany, musi być obecny w mediach. Musi trochę inaczej się lansować, np. na Facebooku i liczyć się z tym, że jego wypowiedzi są czytane przez wielu ludzi. Nie może wypisywać rzeczy, które mogłyby później być użyte przeciwko niemu. Jednak jeżeli będzie dobrze żonglował swoją reklamą, i będzie kreatywny, to mu to pomoże.
LO: W dzisiejszych czasach nie docenia się kompozytorów ani aranżerów, stają się oni bezimienni. Promuje się ludzi, którzy śpiewają do gotowych aranży, puszczanych z płyty. Czy zgodzi się Pan, że rola twórcy została zbagatelizowana?
B.S.: Rola twórcy zawsze była drugoplanowa. Śp. Grzegorz Ciechowski powiedział, że jest to jedyna branża, która nie uznaje demokracji. W zawodzie artystycznym, a szczególnie w zespołach, nie może być demokracji. Jeżeli jest grupa, to musi być lider. Jeśli pięć osób będzie chciało aranżować jeden utwór i nie ogarnie tego jeden lider, stawiając kropkę nad „i”, to nigdy go nie zagrają. Media nie wspominają o autorze tekstu, czy kompozytorze. Znane jest jedynie nazwisko wykonawcy. Trzeba się z tym liczyć, jeśli decydujemy się na ten zawód. Grupę, którą wylansowałem, wylansowałem dzięki swojej pracy. To prawda, dziewczyny z zespołu muzykę interpretowały, często dodawały coś swojego, ale na estradzie były one, nie ja, mimo, że to ja pracowałem nad całością. I później znane były one, a moje nazwisko, jako kompozytora piosenek i twórcę zespołu, najczęściej nie było wymieniane. Trzeba przyjąć, że to właśnie tak wygląda. Brak szacunku dla twórcy niestety w naszym kraju jest w każdej dziedzinie.
LO: Jakiej muzyki słucha Pan na co dzień?
B.S: Ponieważ lubię być na bieżąco, słucham dużo, ale moje słuchanie jest inne, niż większości ludzi. Na ogół analizuję utwór. Nie skupiam się tylko na tym, co słyszę na pierwszym planie, ale też, co słychać na drugim, trzecim planie i zastanawiam się nad aranżacją. Czego słucham? Poza polskim housem i disco polo, prawie wszystkiego łącznie z muzyką klasyczną.
LO: Dziękujemy za rozmowę.
Wywiad przeprowadzili uczniowie LO im. Jana Pawła II.
Program cyklu spotkań z interesującymi ludźmi, których warto bliżej poznać, jest częścią międzynarodowego projektu Comenius „Leaving school? No, thanks!” realizowanego w LO w Siewierzu od 2012 roku.